sobota, 26 marca 2016

Fioletowy pępek i glukoza bo złe mleko matki. O komunie w szpitalu.

Na wstępie chciałabym przeprosić za tak długą nieobecność. Niestety padł mi komputer, a na telefonie średnio wygodnie się funkcjonuje. Na szczęście w moim życiu pojawił się nowy laptop i wszystko wraca na właściwy tor. W sumie nie wszystko. Bo oprócz nowego laptopa, w moim życiu pojawił się ktoś jeszcze. Ona.

Informuję wszystkich wszem i wobec, że Kluska przyszla na świat! 12 marca 2016 roku o 18.15 spojrzało(dosłownie) na mnie moje 2970g szczęścia. Jednak nie o tym, jak cudowne jest moje dziecko będzie ten wpis. Wpis poświęcam komunie w szpitalu. A dokładniej komunie w Szpitalu Wojewódzkim w Gorzowie Wlkp.

Grafika google

Postanowiłam rodzić w gorzowskim szpitalu z kilku powodów. Po pierwsze, jest na miejscu. Dotarłabym do niego z domu w 5 min. Po drugie, ma ponoć, bardzo dobry oddział noworodkowy. No i po trzecie, w razie gdybym miała tam zostać to w tym szpitalu jest na dole sklepik :)

A teraz do sedna. Pierwszy raz zraziłam się do tegoż szpitala na tzw. "fałszywym alarmie". Otóż trafiłam z moim Niemężem na izbę przyjęć dla ciężarnych z nadzieją rychłego porodu. Leżąc na kozetce, podłączona pod KTG oznajmiłam położnej przyjmującej mnie, iż posiadam Plan Porodu i zapytałam, czy mam go dać jej czy w razie czego to już na górze na porodówce. Baba położna, dosłownie baba bo innego określenia na nią znaleźć nie mogę, skrupulatnie przeczytała mój Plan po czym zapytała, protekcjonalnym tonem, dlaczego nie chce kąpać dziecka i czy łożysko w kwiat lotosu też chcę. Widząc jej minę i sposób wypowiedzi myślałam, że wstanę i jej trzasnę. Nieważne. Była noc, ja ją obudziłam(widziałam jak zwijała koc z kozetki więc na bank spała), więc i pewnie zła była. OK, każdy ma prawo być czasami niemiłym. Może okres miała czy co.

Pięć dób później trafiłam na wspomnianą izbę przyjęć już po odejściu wód, bez skurczy jako takich, z nadzieją na rychły poród. Tym razem zostałam przyjęta przez miłą Panią Położną i zawędrowałam dzielnie na porodówkę z rozwarciem na 1,5 cm(od ponad tygodnia miałam takie i nic nie ruszyło).
O ile sam poród i ludzie, którzy mnie oporządzali był okej(nie licząc tego, że poród trwał 15 h, a połowa była w bólach po oxy) to schody zaczęły się później, na oddziale noworodkowym.

Słyszałam wiele złego o położnictwie w Gorzowie i wiele dobrego o noworodkach. W mojej opinii jest totalnie na odwrót. Położnictwo jak najbardziej na plus. Babeczki mega w porządku. Gdy czegoś potrzebowałam służyły pomocą. Zero problemu. Natomiast noworodki... Tu się zaczyna komunistyczny dramat.

Pierwsza rzecz jaka wytrąciła mnie z równowagi to nagminne olewanie matek i ich instynktu... Od samego początku karmiłam moją Kluskę piersią. Wyznaję zasadę, że wszystko siedzi w głowie i nie ma możliwości by dziecko, noworodek, się nie najadło mlekiem matki w pierwszych dobach(w ogóle nie ma takiej możliwości, ale nie o tym dzisiaj). Paniom na noworodkach było to zdecydowanie nie na rękę.
Jako młoda pierwiastka nie wiedziałam, że muszę skontrolować pierwsze siku mojego dziecka, które powinno pojawić się w pierwszej dobie. Zaabsorbowana wymywaniem smółki z pośladków mojej latorośli nie zwróciłam na siuśki uwagi. W 20 godzinie pierwszej doby przyszła lekarka wraz z obchodem i się mnie zapytała czy był mocz. Oczywiście nie miałam pojęcia czy był czy nie. Ojj jakie niezadowolone były. Nie mogły odhaczyć elementu na swojej liście więc zaczęły mi z miejsca wmawiać, że TRZEBA KONIECZNIE PODAĆ GLUKOZĘ bo dziecko nie sika. Nosz kuźwa.. nie nie sika tylko nie wiem czy sika a to jest znacząca różnica.. Oczywiście kategorycznie zakazałam podawania mojej Klusce czegokolwiek. Uznałam, że mogłam przeoczyć pierwsze dwie łyżeczki siuśków. No więc dostałam 4 godziny na wysikanie czegokolwiek przez moje dziecko. Po 4 h znowu zaczęli mi wciskać, że trzeba koniecznie napoić dziecko bo, uwaga, mój pokarm może być niewystarczający a dziecko może mnie oszukiwać i ssie ale nie je. No błagam... Co za bzdura. Dziecko, które ma około 24 h ma żołądek wielkości wiśni. Wystarczy kilka kropel siary by się najadło i było normalnym szczęśliwym bobasem. Oczywiście znowu kategorycznie odmówiłam. Jakież oburzone były panie pielęgniarki... I ich argumenty, że można też wodę podać a woda jest w mleku, że dziecko musi się wysikać i że narażam swoje dziecko... Nie ma to jak wsparcie w procesie laktacji i karmienia piersią. Nieco podminowana nie poddałam się i dalej karmiłam moim mlekiem i na żadne dodatki się nie godziłam. Kluska zrobiła siku, wręcz zaszczała całego pampera około 4 h po wyznaczonym czasie. To baby mogły odhaczyć kolejny punkt na swojej liście. Od tamtej pory patrzyły na mnie jak na "tą złą"... Trudno. Szczerze mówiąc miałam w nosie to co myślą...

Jedziemy dalej. Dieta. Kolejny problem. Ja, człowiek nauki, liczą się dla mnie niezbite dowody i fakty, a nie domniemania. Postanowiłam karmiąc piersią jeść wszystko w rozsądnych ilościach i obserwować Kluskę. Nie wierzę w kolki od jedzenia przez mamę wszystkiego. Gazy, jak dla mnie, to niedojrzałość układu pokarmowego małego człowieka i normalna kolej rzeczy. Alergie? Skąd mam wiedzieć czy moje dziecko może coś dostawać w mleku czy nie skoro tego nie spróbuje? No ale dla pań pielęgniarek przebiłam wszystkich pijąc sok wieloowocowy. Apokalipsa. Dostałam taki opierdziel, że nie wiedziałam co się dzieje. Według Tej Pielęgniarki powinno mnie zalać morze kupy i nietolerancja na wszystkie składniki pokarmowe. Szkoda tylko, że dieta szpitalna nie była jakaś super zdrowa. Czyżby trochę hipokryzji? Ja nie mogę zjeść tego co lubię, ale oni będą mi wciskać białe pieczywo i mielonkę? Faktycznie bogata dieta karmiącej. Karmiąc na żądanie i będąc na szpitalnej diecie umarłabym z głodu! Dobrze, że nie widziały tego gołąbka co jadłam w dzień po porodzie. Co gorsza! Jadłam go z KAPUSTĄ. Mała kolek nie ma. Baaa nawet przybrała na moim "beznadziejnym" mleku z milionem zakazanych substancji 500 g w tydzień. A jem wszystko. Nawet sobie pozwoliłam na suszone śliwki.

Szpitalne śniadanie

Kolejna kwestia... Znowu z tym mlekiem. Wraz z Kluską musiałyśmy zostać dzień dłużej w szpitalu bo była za duża żółtczka fizjologiczna. Kluska do inkubatora a ja noc nieprzespana bo trzeba pilnować czy okularki ochronne nie spadają, a tu płacze, a tu nie chce w inkubatorze siedzieć. Normalnie masakra, ale walczyłam dzielnie. Na następny dzień usłyszałam, że bilirubina spadła i że idziemy do domu. Super. W międzyczasie przyszła pielęgniarka i oznajmiła mi, że gdybym zgodziła się na podanie glukozy to żółtaczki by nie było... Błagam co za bezsens. Ile dzieci ma żółtaczkę fizjologiczną? Większość. I zdecydowanie nie słyszałam, żeby podawano "zapobiegawczo" glukozę. Owszem, glukoza przyspiesza rozpad bilirubiny, ale moja Kluska miała tak małą tą żółtaczkę, że nie było zagrożenia. Po prostu była przez chwilę żółciutkim kurczakiem. Szkoda, że tamta pani była święcie przekonana swojej racji.

Jedziemy dalej. Bodajże na trzeci dzień mojego pobytu na oddziale wpada do sali baba i zabiera, bez pytania, dziecko "na zlecenia". Akurat rozmawiałam z moją siostrą, więc odkładam telefon i pytam babę na jakie zlecenia i że chcę iść. A ona do mnie z paszczą(dosłownie z paszczą bo ustami tego nie można nazwać), że nie mogę iść z moim dzieckiem bo to w zabiegowym i tam nie ma dla mnie miejsca. No tak mnie zatkało, że nie wiedziałam co powiedzieć. Więc czekałam aż wrócą, odzyskałam mowę i chciałam babę zjechać. Chyba wyczuła sprawę bo dziecko odwiozła mi inna, która nie potrafiła mi udzielić informacji co robili z moim dzieckiem bo "ona tylko odwozi"...

Absurdów w gorzowskim szpitalu było wiele. Staromodny fioletowy pępek(nawet nie zdążyłam zauważyć kiedy mi maznęły tym bo oczywiście byłaby afera), przegrzewanie dziecka(cała spocona była) i inne dziwne praktyki. Na koniec patrzyły na mnie nieco jak na kosmitę. Trudno. Moja Kluska ma równo 2 tygodnie i jest bardzo szczęśliwa. Mimo moich "niecodziennych" praktyk.

Jeżeli zastanawiasz się nad porodem w Gorzowie to mogę dać Ci jedną radę. Jeżeli jesteś osobą asertywną, która wierzy w siebie i umie bronić swojego zdania to spoko, możesz tu rodzić. Będą na Ciebie krzywo patrzeć, czasami będą marudzić, ale ostatecznie będzie dobrze. Jeżeli jesteś osobą, która w 100% powierza siebie i dziecko im to spoko, możesz tu rodzić. Babeczki pewnie będą dla Ciebie miłe. Natomiast jeżeli masz swoje zdanie ale nie umiesz go bronić to szukaj innego miejsca bo tutaj skończy się płaczem i zgrzytaniem zębów, a to odbije się na Twoim maluchu.

Gdybym miała rodzić jeszcze raz to nie wiem czy zdecydowałabym się na szpital w Gorzowie. I to nie tylko dlatego, że dostałam 50-letnie łóżko, którego się nie dało obniżyć, a nie dosięgałam z niego stopami do podłogi. Po prostu nie wiem czy opieka, którą szpital oferuje, satysfakcjonuje mnie. Na wredną osobę można trafić wszędzie, ale na przestarzałe podejście? Chyba tylko tutaj.

3 komentarze:

  1. niestety, nic dodać nic ująć :( byle załatwić swoje i wracać do domku - wiem z doświadczenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Well done dla mamy. Karmić piersią i nie słuchać pierdol zobobonow czego nie można jeść!!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pewnie w każdym szpitalu nie prywatnym tak jest. Nie tylko w Gorzowie ale i w Warszawie i innych miastach w Polsce. Mieszkam w Warszawie jestem obecnie w 7 miesiącu ciąży . Przeszperałam internet i opinie na temat warszawskich szpitali są też dosyć drastyczne.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw po sobie ślad :)